
Kolejny tragiczny wypadek przy pracy. Pięćdziesięciotrzyletniego bezrobotnego i bezdomnego do pomocy przy wycince zatrudnił jeden z łańcuckich pilarzy. Przygniecionemu pniem ściętego drzewa mężczyźnie nikt nie udzielił pomocy. Ekipa jak gdyby nic kontynuowała pracę, by po jej zakończeniu zwłoki poszkodowanego wrzucić do rzeki.
Mężczyźni pracowali przy wycince przydrożnych drzew na położonej między sadami trasie łączącej Krzemienicę k. Łańcuta z krajową drogą "czwórką". Podczas prac pracownika przygniotła źle ścięta topola. Czy zginął nas miejscu? Nie wiadomo, bo poszkodowanemu mężczyźnie nikt nie udzielił pomocy, nie wezwano karetki pogotowia. Pilarze kontynuowali wycinkę, a ofiarę wypadku schowano do samochodu i przykryto wykładziną. Dopiero po pracy dwaj z nich ruszyli nad płynący w sąsiednim powiecie leżajskim San. Po drodze "zmęczeni" panowie pojechali sobie jeszcze na kawę...Po zapadnięciu zmroku zajechali do Rzuchowa, gdzie ciało bezdomnego kolegi wrzucili do rzeki. Dopiero sześć dni później na Policję w Łańcucie zgłosił się bezpośredni świadek wypadku. Powodem nie koniecznie musi być odruch sumienia. Policjanci podejrzewają, że motywem ujawnienia tragedii może być chęć zemsty, bo... szef za mało zapłacił za milczenie. "Biznesmen" wraz z kompanem zostali aresztowani. Ciała dotąd nie odnaleziono. (rk)