Dwudziesta gospodarka świata: perspektywa krytyczna
- Dział: Gospodarka
W ostatnim czasie do wiadomości publicznej przedostały się dwie informacje propagujące rzekomy wielki sukces polskiej ścieżki rozwoju po transformacji ustrojowej. Jedną z nich podał Główny Urząd Statystyczny w raporcie dotyczącym wzrostu przeciętnego dochodu rozporządzalnego w 2024 roku. Zgodnie z raportem dochód rozporządzalny, a więc, mówiąc w skrócie, pieniądze lub przychód z działalności po odliczeniu wszystkich podatków i składek, wzrósł realnie o ponad 14% w stosunku do roku 2023 – co jest największym odnotowanym rocznym wzrostem dochodu rozporządzalnego w historii kraju. Należy podkreślić, że wzrost realny oznacza w tym przypadku wzrost nominalny pomniejszony o inflację, która w tym samym roku miała wynieść średnio 3,6%.
Druga informacja obiegła media parę tygodni później i dotyczyła już nie sytuacji mikro, lecz makro: Międzynarodowy Fundusz Walutowy ogłosił, że gospodarka Polski w roku 2025 urośnie do rangi 20 największej gospodarki świata, której PKB osiągnie wartość biliona dolarów. Podobnie jak w przypadku raportu o wzroście dochodu rozporządzalnego, wiadomość ta była powszechnie używana do propagandy sukcesu, zwłaszcza przez polityków obozu rządzącego oraz prorynkowych komentatorów gospodarczych. Podkreślano, że polska gospodarka ma być najszybciej rosnącą gospodarką w regionie i przykładem wielkiego sukcesu, wręcz „drugą Japonią” – zgodnie z hasłem z 1980 roku.
Pomińmy już milczeniem to, że polska polityka uwięziona jest wciąż w hasłach i symbolach sprzed ponad 40 lat, które uniemożliwiają zniuansowane i realistyczne spojrzenie na kapitalistyczną transformację, a wymuszają jedynie jej bezrefleksyjną akceptację lub puste odrzucenie. Wbrew tej dominującej przez całą III RP i łączącej wszystkie główne obozy politycznej ideologii antykomunistycznej, zgodnie z którą wszystko, co tylko nie jest „komuną”, jest z automatu dobre i słuszne, postarajmy się krytycznie i trzeźwo przyjrzeć obu tym informacjom. Z jednej bowiem strony wzrost gospodarczy jest łatwy do zauważenia, a nominalne dane wydają się mieć pewne pokrycie w obserwowalnej rzeczywistości nowych inwestycji, rosnących miast (przynajmniej tych wojewódzkich) i możliwości konsumpcyjnych. Niemniej polski model rozwoju jest niezwykle nierówny, a Polska wydaje się już na dobre grzęznąć w koleinach neoliberalnych recept na wzrost gospodarczy, których efektem jest pogłębianie się nierówności, wykluczanie kolejnych warstw ludności z pełnej partycypacji w społeczeństwie, zaostrzająca się konkurencja i pogłębianie się wyzysku, a w efekcie polityczna polaryzacja, czego efektem jest widoczny gołym okiem wzrost poparcia dla autorytarnych ruchów politycznych.
Projektowany bilion dolarów polskiego PKB wygląda już trochę gorzej, gdy spojrzymy na PKB per capita. Według oficjalnych danych Banku Światowego wynosi ono w Polsce nieco powyżej 25 tys. dolarów, a gdy uwzględnimy ceny bieżące – nieznacznie ponad 26 800 dolarów. W skali globalnej nie daje nam to bardzo wysokiej pozycji, ale sens porównywać jest tę wartość z gospodarkami o podobnej historycznej trajektorii oraz podobnym udziale sektora finansowego (a więc bez uwzględnienia takich krajów jak, chociażby Lichtenstein, Szwajcaria, Kuwejt czy Monako). Nasze PKB per capita – niezależnie czy będziemy uwzględniać ceny bieżące, czy nie – wynosi 79% średniej UE i jest niższe od Czech, Słowenii, Słowacji, Litwy, Portugalii czy Estonii, a jedynie nieznacznie wyższe od Chorwacji czy wciąż niemogącej się w pełni podnieść z kryzysu Grecji. Nie da się ukryć, że w porównaniu z takimi krajami jak Serbia, Turcja czy chociażby Rosja można mówić o zdecydowanie wyższej stopie życia w Polsce, ale w samej Unii Europejskiej niższe PKB per capita mają od nas ledwo Rumunia, Węgry, Łotwa i wspomniane już Węgry oraz Grecja (wszystkie dane za MFW). Wielkość PKB całej polskiej gospodarki jest w tym kontekście efektem przede wszystkim uczestnictwa we wspólnym europejskim rynku oraz dużej populacji (znacząco zwiększonej dzięki imigracji pracowników i pracownic z Ukrainy), nie zaś szczególnie wybitnej polityki gospodarczej.
Inne dane pokazują raczej, że polityka ta jest wręcz niesprzyjająca dla pracowników i pracownic w Polsce. Udział płac w polskim PKB jest bardzo niski (41,4% PKB) i wciąż niższy od udziału zysków (45,7% PKB), co mocno kontrastuje ze średnimi unijnymi (odpowiednio 47,9% i 41%). Być może za część tej dysproporcji odpowiada duży udział jednoosobowych działalności gospodarczych, gdzie zdecydowana większość tych osób powinna być liczona raczej jako normalni pracownicy, a nie przedsiębiorstwa. Niemniej nawet wtedy dysproporcja między udziałem płac i zysów w polskim PKB na tle unijnej średniej jest łatwo widoczna i wskazuje na jedną ważną kwestię: polski model rozwoju oparty jest w dużym stopniu na olbrzymim wyzysku pracowników i pracownic. Wszelkie hasła o tym, że mamy w Polsce do czynienia z „rynkiem pracownika”, można uznać raczej za kiepski żart.
Wszystko to pokazuje, że chwalony polski model rozwoju jest oparty na taniej pracy, dużym wyzysku, a także słabej pozycji pracowników – według oficjalnych danych Departamentu Dialogu i Partnerstwa Społecznego MRPiPS w roku 2024 w Polsce miało miejsce 118 konfliktów społecznych. Nie 118 tysięcy – 118 przypadków. We wszystkich sektorach gospodarki. Przy ponad 15 milionowej liczbie pracowników w Polsce liczba ta jest porażająco niska (dla przykładu, we Francji, gdzie dochodzi do średnio największej liczby strajków w krajach OECD, dochodzi do ok. 118 strajków na 1000 zatrudnionych osób). Za sytuację tę odpowiada niezwykle mocne antypracownicze prawo strajkowe w Polsce, jak i bardzo niski poziom uzwiązkowienia – w Polsce wynosi on ok. 10%, przy czym uzwiązkowienie skupione jest głównie w paru konkretnych branżach, a w sektorze prywatnym prawie nie istnieje.
Można by stwierdzić, że co z tego, skoro średnio wszystko rośnie, zwłaszcza dochód rozporządzalny, a to się przecież z perspektywy pracowników i pracownic liczy najbardziej. Problem polega na tym, że rośnie właśnie średnio, a taka średnia nam tak naprawdę niewiele mówi o realnej sytuacji konkretnych ludzi. Co więcej, można zgłosić również zastrzeżenia do podawanej wielkości realnego wzrostu. Podawana wartość 14% realnego wzrostu dochodu rozporządzalnego obliczona została na podstawie średniej wartości inflacji wynoszącej 3,6%. Przy czym sposób liczenia koszyka dóbr konsumpcyjnych przez GUS sprawia, że wartość inflacji również podaje się średnią, opartą na średniej konsumpcji gospodarstw domowych. Oznacza to, że dla tych gospodarstw domowych, które przeznaczają prawie całość swoich dochodów na żywność, czynsz i opłaty za energię – a te koszty skoczyły najbardziej – realna inflacja jest odczuwalnie wyższa. Ile wyższa? - trudno powiedzieć, ale przy danych mówiących, że nawet około 40% osób w Polsce stać jedynie na minimum socjalne, można założyć, że ponad połowa (jeśli nie wręcz jakieś 2/3) gospodarstw domowych w Polsce odczuwa dużo wyższą inflację niż jej wartość bazowa. Doliczmy do tego fakt, że podawana w raporcie GUS wielkość dochodu rozporządzalnego jest liczona jako wartość przeciętna, a więc w efekcie nie dostajemy informacji o tym, jak wielkie są różnice między gospodarstwami najlepiej i najgorzej zarabiającymi, a nawet jak wygląda mediana tych wielkości.
Na marginesie dodajmy, że kwestia liczenia inflacji jest zresztą także istotna w dyskusji o podwyżce pensji minimalnej. Ponieważ od wysokości pensji minimalnej zależą przede wszystkim najbiedniejsze gospodarstwa domowe, a te za pensje kupują głównie towary, których ceny podskoczyły najbardziej (żywność, czynsz i energia), ostatnia decyzja Rady Ministrów o podniesieniu pensji minimalnej o wartość inflacji oznacza tak naprawdę zbiednienie ponad 10% polskich pracowników i pracownic otrzymujących wynagrodzenie nieprzekraczające pensji minimalnej.
Co ciekawe, w całej dyskusji o wzroście dochodu rozporządzalnego znikła praktycznie zupełnie informacja o tym, że w roku 2024 odnotowano rekordowy skok wydatków państwa, które wyniosły 49,4% PKB. Był to skok w stosunku do roku 2023 o 2,5 punktów procentowych, jeden z największych w całej Unii Europejskiej. Duża część tego wzrostu to wydatki na zbrojenia, niemniej nie tylko – jakąś część stanowiły również podwyżki pensji w sektorze publicznym, chociażby nauczycielskich i pielęgniarskich. Wniosek z tego jest taki, że dochód rozporządzalny wzrósł między innymi dlatego, że państwo wyrównało wreszcie pensje jednym z najbardziej potrzebnych zawodów o poziom pandemicznej inflacji. Kolejnych podwyżek, które by poprawiły sytuację materialną tych grup, a nie tylko zabezpieczały ich przed zbiednieniem, szybko raczej nie będzie, przynajmniej póki grupy te się nie zmobilizują i nie poddadzą się politycznej presji wyboru między mniejszym a większym złem w polskiej polityce, tylko ponownie zawalczą strajkiem. Można więc podejrzewać, że już w 2025 realny wzrost dochodu rozporządzalnego nie będzie taki spektakularny, gdyż znikną przynajmniej niektóre (jeśli nie główne) czynniki jego wzrostu w 2024: podwyżka pensji minimalnej ponad inflację oraz znaczące podwyżki niektórych grup w sektorze publicznym.
Podsumowując, trudno podzielać wielki entuzjazm z powodu faktu, że Polska weszła do „elitarnego” klubu 20 największych gospodarek świata. Pomijając już, że sama wielkość gospodarki niewiele jeszcze mówi o życiu w danym kraju – w tym jakże elitarnym klubie zasiadają m.in. Arabia Saudyjska, Rosja, Chiny czy Indie, a więc kraje, które cierpią na szereg problemów dotyczących poszanowania praw człowieka i praw pracowniczych – to pozycja 20 największej gospodarki świata w przypadku Polski jest raczej dość naturalną koleją rzeczy. Mając ludność niewiele mniejszą od Kanady (zwłaszcza jeśli się uwzględni imigrację w ostatnich latach), Polska w zasadzie nie ma zbyt wielu konkurentów w zajęciu tej pozycji: wszystkie inne kraje z większą od nas ludnością, które nie znajdują się na liście G20, nie są członkami wspólnego europejskiego rynku, a większość z nich wciąż mierzy się z długim trwaniem kolonialnych relacji lub jest wprost poddawana sankcjom gospodarczym. Natomiast na tle innych krajów znajdujących się w bliskich relacjach z globalnym, kapitalistycznym centrum Polska wciąż jest krajem stosunkowo taniej, mocno wyzyskiwanej, dyscyplinowanej i potulnej siły roboczej. Ten model rozwoju prędzej czy później (raczej prędzej) natrafi na swoje granice, jeśli nie ekonomiczne, to polityczne, gdyż już teraz widać, że stworzył doskonałe podłoże do rozwoju radykalnie prawicowych, faszyzujących ruchów społecznych, zyskujących coraz większe społeczne poparcie. Skromnym celem w ramach reformistycznej ledwie polityki jest wyprowadzenie polskiego społeczeństwa z kolein modelu rozwoju, w którym wzrost gospodarczy dokonuje się kosztem znaczącej części, jeśli nie większości społeczeństwa, która musi pracować więcej, w większym stresie i niepokoju, z coraz trudniejszym dostępem do mieszkań i będąc wciąż pozbawioną kolektywnej ochrony przed przemocą przełożonych. Najbardziej elementarnymi i wciąż najskuteczniejszymi środkami do tego, jak widać, jest kolektywny nacisk pracowniczy w sektorze prywatnym oraz publicznym, a także wywieranie nacisku na państwo, by zwiększało pensję minimalną oraz wydatki na zarobki w sektorze publicznym. Grunt to znaleźć metody organizacji, by móc z tych środków korzystać. Żyjemy bowiem w czasach, w których tak elementarne i skromne cele stają się nie tylko coraz trudniej osiągalne, ale są powoli być albo nie być przetrwania demokratycznej formy polityki.
Mikołaj Ratajczak
