Chojnice: Miasto to nie firma
- Dział: Społeczeństwo
Wczoraj zabraliśmy z żoną "na stopa" starszą, zniszczoną kobietę, którą podwieźliśmy z Czerska do miejscowości Frank. Po drodze opowiedziała nam ona przejmującą historię swej rodziny. W skrócie brzmiała ona tak: zięć sadysta bił jej córkę, za co w końcu trafił do więzienia. Córka została bez środków do życia więc wylądowała z trójką dzieci u narratorki opowieści i jej męża, który wkrótce potem dokonał żywota (rak mózgu).
Kobieta, z najwyraźniej niezbyt zaradną córką i małoletnimi wnukami, została sama i - jak uparcie powtarzała - musiały wyżyć za nieco ponad 300 zł renty po zmarłym mężu oraz niewielką kasę z opieki społecznej. Nie płaciły czynszu w zajmowanym mieszkaniu (w prywatnej kamienicy na ul. Kościuszki w Czersku) więc zostały eksmitowane do ciasnego i rozwalającego się stryszku w komunalnej kamienicy przy ul. 21 lutego. Kobieta, którą wieźliśmy, jechała do Franka, a potem do Starogardu Gdańskiego, by prosić poznanych jakiś czas temu i wtajemniczonych w jej niewesołą sytuację ludzi o pomoc - jedzenie i pieniądze.
Zachowując nawet bardzo duży dystans do jej opowieści i biorąc poprawkę na mitomańskie zapędy niektórych autostopowiczów, rdzeń jej opowieści wydaje się nie być wymyślony. Może w swej historii przemilczała jakieś alkoholowe skłonności w rodzinie, może inne grzeszki, ale zakładam, że rzeczywiście przeżyła z rodziną eksmisję i nie mam wątpliwości, że zamożną osobą nie jest...
A opisałem tę historię ponieważ stanowi ona niezły wstęp i zarazem dobrą ilustrację do rozważań i dyskusji o prywatyzacji, które w tym wpisie chciałbym podsumować, a może też jednocześnie zainicjować dyskusję w innym, rozleglejszym wymiarze? Może w wyniku mojego głosu dojdzie wśród chojnickich działaczy społecznych i lokalnych polityków do szerszej dyskusji o prywatyzacji i komunalnym mieniu? Dyskusja, z wyraźnie zaakcentowanym głosem krytyki, bardzo by się przydała. Póki co mamy chóralne wychwalanie prywatyzacji, bez próby analizy jej społecznych, długofalowych skutków.
W miniony piątek, po lekturze wywiadu z burmistrzem Chojnic Arseniuszem Finsterem, zamieszczonego na portalu chojnice24.pl, wpisałem w komentarzach następujący tekst, cytując w nim fragment wypowiedzi burmistrza i następnie odnosząc się do niego:
Witam, pisze pan, panie burmistrzu: "(...) Będzie jeszcze debata w tym temacie, ale moim zdaniem powinniśmy pójść w tym kierunku, żeby jak najwięcej sprzedawać i prywatyzować. Tak, aby to mieszkańcy stali się gospodarzami." Obawiam się, że jeśli Miasto sprzeda np. ZGM-owską kamienicę to jej właścicielem, a zatem i gospodarzem, stanie się raptem jeden mieszkaniec. Prawdopodobnie podniesie czynsz więc lokatorzy stracą, a właściciel zarobi. Z perspektywy Miasta, jako wspólnoty mieszkańców, lepiej by kamienica pozostała komunalna i by lokatorzy (chojniczanie) płacili mniej za zajmowane lokale. Proszę zinterpretować moją wypowiedź w kontekście opieki społecznej, w kontekście faktu, że komunalne mieszkania zajmują często ludzie ubodzy. Jak pokazują przykłady z innych miast, po uwolnieniu czynszów ceny wynajmu mieszkań prywatnych poszły radykalnie w górę, co dla wielu rodzin skończyło się eksmisją lub przeprowadzką do baraków socjalnych. Nie chciałbym prywatyzacji, która prowadziłaby do tego. Jako obywatel wolę mienie komunalne, na które mogę mieć mniejszy lub większy wpływ, niż prywatne - na które nie mam żadnego wpływu. Oczywiście nie sprecyzował pan, co chciałby sprzedawać i prywatyzować, lecz wolę (być może) dmuchać na zimne. Pozdrawiam.
Wśród kolejnych komentarzy znalazł się między innymi jeden adresowany do mnie, w którym autor ubolewa nad moją krytyką prywatyzacji:
Panie Radku. W czym Pan widzi korzyści jeśli mówić o własności komunalnej? W tym, że jest to własność wszystkich, czyli niczyja z osobna i wszystkich razem? Te czasy już minęły Szanowny Panie. I rzeczywiście żal aż się robi, kiedy czytam Pana tekst i jestem już przekonany, że młody człowiek - działający społecznie jak Pan - woli własność komunalną od prywatnej, bo jak sam Pan pisze na komunalną miałby Pan wpływ, a na prywatną żaden. No i o to w życiu chodzi Panie Radku, aby samemu móc rozporządzać swoją własnością to jest fundament naszej wolności. Jeśli chodzi o własność komunalną to niech Pan się rozejrzy po Chojnicach wszystko jest własnością jakieś komuny i efekty są widoczne. Proszę sobie to porównać z budynkami zarządzanymi przez jednego właściciela, z zakładami pracy etc. Własność komunalna to choroba Chojnic. Również z Pana podatku utrzymuje się tysiące różnych podmiotów, których funkcjonowanie jest dyskusyjne. Mówisz Pan o sobie anarchista, a dajesz się Pan wciągnąć w jakieś własności komunalne, to kardylna sprzeczność. Bo własność komunalna, gminna, państwowa, to ostoja tego państwa, którego Pan byś nie chciał widzieć.
Drogi Anonimie, spróbuję odpowiedzieć. Otóż niekwestionowaną przewagą własności komunalnej nad prywatną jest jej podległość - często, przyznaję, bardzo teoretyczna - woli wspólnoty lokalnej. Lokalna społeczność może, jeśli się odpowiednio zorganizuje, określać i narzucać funkcje i zadania dla komunalnego obiektu lub instytucji; funkcje odpowiadające potrzebom społecznym. Może także - dobrze zarządzając obiektami lub instytucjami - czerpać z nich wymierne korzyści. Korzyścią może być przychód do budżetu, ale korzyścią może też być zaspokajanie wpisanych w zadania gminy potrzeb, np. dotyczących mieszkalnictwa, opieki społecznej, opieki zdrowotnej, edukacji itp. Własność komunalna pozwala radzie miasta i aktywnym mieszkańcom swobodniej kreować wspólną przestrzeń miasta.
Własność prywatna jest owszem lepsza - ale dla właściciela, dla ogółu społeczności - niekoniecznie. Szanuję własność prywatną i nie zamierzam jej oprotestowywać, jedyne przeciw czemu protestuję w tym tekście to bezmyślna krytyka i prywatyzacja tego co komunalne.
W Polsce prywatyzacja jest postrzegana jako niekwestionowany warunek i wyznacznik gospodarczego rozwoju i cywilizacyjnego postępu. Taki stan rzeczy zawdzięczamy konsekwentnej agitacji kolejnych neoliberalnych rządów, pasywnej postawie większości związków zawodowych oraz - ogólnie - małemu zainteresowaniu społeczeństwa sprawami publicznymi. Tymczasem konsekwencje agresywnej prywatyzacji wszystkiego i wszędzie są łatwe do zaobserwowania i poddania krytyce. Prywatna służba zdrowia nie służy leczeniu pacjentów lecz zarabianiu na nich pieniędzy; leczenie nie jest już celem lecz środkiem (do zarabiania). Wątpisz w to? To może do myślenia da ci fakt, że więcej pieniędzy przemysł medyczny inwestuje w rozwój chirurgii plastycznej, która przynosi w bogatych krajach wielkie korzyści, niż w badania nad chorobą Alzheimera. Tymczasem powiększanie piersi i wygładzanie zmarszczek to jedynie kaprys zamożnych pań i ich mężów lub kochanków. A choroba Alzheimera to poważny społeczny problem. Podobnie na wolny rynek reaguje prywatne szkolnictwo oraz skomercjalizowana nauka.
Czy biblioteka może być dochodowa? W swoim tradycyjnym wydaniu, jaki znamy - zdecydowanie nie. Ale czy to oznacza, że należy ją zlikwidować lub sprywatyzować i wprowadzić odpłatność za korzystanie z księgozbioru? Raczej nie. Ale takimi właśnie kategoriami zysku myślą neoliberałowie, a za nimi spora część społeczeństwa. Świat to dla nich wielki rynek zbytu, a każdy przejaw ludzkiej organizacji i aktywności sprowadzany jest do pozycji potencjalnej firmy, która powinna generować zyski...
Mi bliższa jest taka wizja świata, w którym ludzie bardziej współpracują niż konkurują. Gdzie przedszkola, szpitale, domy kultury, środki komunikacji zbiorowej, biblioteki i wiele innych instytucji użyteczności publicznej, to nie elementy kapitalistycznej machiny lecz przejawy dobrze rozumianej samoorganizacji i solidarności ludzi.
Rzeczywistość odbiega jednak od ideału i bywa bolesna. Zgodzę się z cytowanym powyżej Anonimem, że aktualnie wiele spośród tego co komunalne, wspólne, posłużyć może jako przykład złego zarządzania i poligon kumoterskich lub nepotystycznych praktyk. Daleko nie szukając - chojnicka spółdzielnia mieszkaniowa, której jestem członkiem, skutecznie zniechęca do szczytnej z założenia idei spółdzielczości. Ale zarówno w przypadku spółdzielni jak i w przypadku mienia komunalnego problemem nie jest sama forma własności lecz złe zarządzanie i znikomy nadzór społeczny. Wybieralni lub nominowani przedstawiciele rzeczywistych właścicieli (nas), pozostawieni sami sobie, miewają wielką fantazję, lecz nie służy ona beneficjentom miejskich spółek i lokatorom spółdzielni, ale raczej pozostawionym bez kontroli społecznej i krytyki "działaczom". Będzie tak dopóki ludzie nie zaczną utożsamiać się z tym co do nich w pewnej części należy i co ich otacza, a co za tym idzie - nie zaczną interesować się swoim podwórkiem, ulicą, miastem...
Czy zatem źle funkcjonujące, deficytowe instytucje komunalne należy prywatyzować lub likwidować? Czy raczej zweryfikować sposób zarządzania nimi i poszukać lepszych rozwiązań? Czy dążyć do generowania zysków za każdą cenę? Nawet kosztem obniżania pensji zatrudnianych pracowników i większymi cenami za usługi dla mieszkańców - klientów? Czy też może pogodzić się z tym, że nie wszelkie przejawy aktywności municypalnej muszą być dochodowe, a ich funkcjonowanie uzasadnia sam fakt służebności wobec obywateli? Miasto to nie firma. Miasto to wspólnota.
Czyż zatem prywatyzacja jest fajna!? Tak, dla bogatych i zaradnych. Ale wśród nas są ludzie niezaradni, upośledzeni społecznie, którzy nigdy, nawet na setne i tysięczne wezwanie Platformy Obywatelskiej, nie założą działalności gospodarczej, nie wezmą spraw w swoje ręce i będą bardzo często na garnuszku podatników. Tak, jak ta kobieta, której opowieść przytoczyłem na początku tekstu. Tacy ludzie z powodu prywatyzacji i komercjalizacji przestrzeni miejskiej spychani są do kontenerowych gett na obrzeżach miast, zaś centra zamieniają się w zagłębia banków, firmowych sklepów i ekskluzywnych mieszkań. Niektórzy ten proces cynicznie określają jako rewitalizacja...
Gdy wszystko lub niemal wszystko w mieście stanie się już prywatną własnością, niekoniecznie autochtonów, wówczas - jako obywatele i mieszkańcy - nieodwracalnie utracimy możliwość kreowania miejskiej przestrzeni oraz organizacji życia społecznego w mieście. Będziemy przede wszystkim klientami przeróżnych podmiotów, a zdecydowanie mniej gospodarzami u siebie. Tego bym nie chciał. I choć obecnie zgodzę się, że potencjał mienia komunalnego nie jest właściwie wykorzystywany, postuluję mimo wszystko nie sprzedawać lecz poszukiwać nowych rozwiązań i interpretacji.
Radosław Sawicki
Działacz ekologicznych związanych także z Inicjatywą Pracowniczą, inicjator szeregu protestów polskich pracowników w Irlandii. Obecnie mieszka i działa w Chojnicach. Powyższy tekst pochodzi z blogu R. Sawickiego: http://wspolnaziemia.org/?a=2&id=212&lg=pl