Smutny portret polskiej diagnostyki laboratoryjnej
- Dział: Społeczeństwo

O tym, że w polskiej ochronie zdrowia nie dzieje się najlepiej, nie trzeba nikogo przekonywać. Niecałe 5% PKB przeznaczanego na zdrowie w porównaniu z europejską średnią oscylującą wokół 7%. Przepełnione, niedofinansowane szpitale, kolejki do lekarzy, brak dostępu do nowoczesnych i refundowanych terapii, zbiórki na leczenie prowadzone przez pacjentów na portalach crowdfundingowych. Jedną ze składowych tej smutnej układanki pozostaje też – równie niedofinansowana, a na pewno mniej znana przeciętnemu czytelnikowi bohaterka – polska diagnostyka laboratoryjna.
Mimo że około 60-70% rozpoznań lekarskich opiera się na wynikach badań laboratoryjnych (a badania laboratoryjne to w ocenie ekspertów najbardziej miarodajny, najszybszy i najtańszy sposób na zdobycie wiedzy o stanie zdrowia pacjenta oraz – w większości przypadków – podstawa do określenia sposobu leczenia), to naprawa stanu polskiej diagnostyki laboratoryjnej nie była priorytetem ani dla poprzednich rządów, ani nie jest nim dla obecnej władzy.
Kontrolerzy NIK już w 2017 roku bili na alarm, ogłaszając „Raport o dostępności i finansowaniu diagnostyki laboratoryjnej”. Zgodnie z płynącymi z niego danymi „w Polsce diagnostyka laboratoryjna jest niedoceniania, a nakłady w zakresie dostaw wyrobów do diagnostyki laboratoryjnej na tle krajów UE są niewielkie – wynoszą jedynie 8,5 euro na osobę (...), podczas gdy np. w Słowenii jest to 23 euro (...), a w Belgii 33,5 euro”. Co gorsze, „w Polsce wykonuje się za mało badań laboratoryjnych w ramach świadczeń podstawowej opieki zdrowotnej. Do tej pory nie ma w Polsce wycen badań laboratoryjnych, dokładnie nie wiadomo nawet, ile się ich w kraju wykonuje. Nie ma też rejestru badań laboratoryjnych. Wciąż brakuje powszechnego, obowiązującego systemu licencjonowania laboratoriów, powiązanego z oceną jakości badań”.
Biorąc pod uwagę fakt, że w systemie dramatycznie brakuje pieniędzy na diagnostykę laboratoryjną, lekarze zlecają pacjentom za mało badań profilaktycznych. W związku z tym wiele chorób wykrywanych jest za późno lub na etapie, który stanowczo utrudnia lub podnosi koszty ich leczenia. Stąd spora część pacjentów płaci z własnej kieszeni za badania, które nie są tanie, zwłaszcza kiedy są to badania specjalistyczne lub trzeba na raz wykonać ich bardzo dużo. System, dla którego priorytetem jest medycyna naprawcza zamiast profilaktycznej, postawiony jest jednak na głowie: jest niewydolny, nieskuteczny i droższy w utrzymaniu. W ocenie NIK niewykorzystywanie badań laboratoryjnych w profilaktyce może skutkować m.in. „dynamicznym wzrostem kosztów refundacji leków”, rosnącym wraz ze stopniem zaawansowania choroby, którą wykrywa się u pacjenta dopiero w późnym stadium.
Czy może być gorzej? Może. NIK pisze również o tym, że polskie laboratoria oprócz odpowiedniego finansowania pozbawione są też odpowiedniego nadzoru i kontroli, jako koszt często wyprowadzane są poza szpitale na zasadzie outsourcingu, a Ministerstwo Zdrowia nie robi nic, aby to zmienić. Działania Ministerstwa Zdrowia opisane są w raporcie jako bezczynność, która może „zagrażać właściwej jakości i dostępności wykonywanych świadczeń diagnostyki laboratoryjnej”.
Mimo że od czasu opublikowania raportu NIK minęły już ponad trzy lata, sytuacja nie zmieniła się na lepsze, a pandemia COVID-19 jeszcze wyraźniej uwypukliła niedostatki polskiego systemu ochrony zdrowia i braki w odpowiednim finansowaniu diagnostyki laboratoryjnej.
Co robi diagnosta
Do tej pory mało kto wiedział, kto wykonuje i kto odpowiedzialny jest za badania laboratoryjne. Na wydane przez lekarza zlecenie „robiło się wyniki”: ktoś pobierał nam krew, ktoś inny odnosił ją za szklane drzwi laboratorium, a po kilku godzinach dołączał do naszej dokumentacji wydruk z tajemniczymi liczbami lub – jeśli sami opłacaliśmy wykonanie badania – pobieraliśmy ten wydruk ze strony internetowej laboratorium. Pandemia COVID-19 sprawiła jednak, że Polki i Polacy usłyszeli o zawodzie diagnosty laboratoryjnego, a w zasadzie diagnostki laboratoryjnej, bo prawie 90% osób pracujących w polskich laboratoriach to kobiety.
Diagności laboratoryjni to około 16 tysięcy osób, w większości absolwentów pięcioletnich magisterskich studiów na kierunku analityka medyczna, prowadzonym wyłącznie przez uniwersytety medyczne. Dla porównania – lekarzy mamy w Polsce 150 tysięcy, pielęgniarek zaś – prawie 20 razy więcej niż diagnostów.
Odrębną grupę pracowników laboratoriów stanowią wspomagający diagnostów w ich pracy technicy analityki medycznej – z roku na rok jest ich jednak coraz mniej, a szkoły policealne nie kształcą już kolejnych roczników. Obecnie pracuje ich jeszcze około 3 tysięcy.
Diagności laboratoryjni nie tylko potwierdzają zakażenie wirusem SARS-CoV-2, badają także wszystkie inne parametry, począwszy od rutynowej morfologii, przez oznaczenie poziomu glukozy, hormonów, OB, po próby wątrobowe. Również diagności laboratoryjni wykonują badania mikrobiologiczne, genetyczne, oznaczają antygeny zgodności tkankowej przed przeszczepieniem narządu lub szpiku, dobierają krew do transfuzji, oznaczają typy chorób hematoonkologicznych czy badają odpowiedź komórek nowotworowych na leczenie. A to tylko początek długiej na kilka tysięcy pozycji listy możliwych do wykonania badań laboratoryjnych.
Jako partnerzy lekarze diagności uczestniczą w całym procesie diagnostyki i terapii, sugerują kolejne badania, które w przypadku danego pacjenta warto byłoby jeszcze wykonać. Do tego całe życie się uczą – zdobywają specjalizacje z kilkunastu dziedzin medycyny laboratoryjnej i tytuły naukowe, uczestniczą w zjazdach i konferencjach branżowych, a na uczelniach medycznych kształcą kolejne pokolenia pracowników laboratoriów.
Łącznie – niecałe 20 tysięcy wykształconych kierunkowo ludzi w całej Polsce zajmuje się badaniami laboratoryjnymi dla pozostałych 38 milionów obywateli i zapewnia obsadę w ponad 2,5 tysiąca laboratoriów. Statystyka zdaje się przeczyć tej możliwości, bo przy założeniu, że na tysiąc polskich pacjentów przypada 0,318 diagnosty laboratoryjnego, plasujemy się dużo poniżej średniej europejskiej, niżej niż Finlandia (1,24), Islandia (0,830), a nawet niż Serbia (0,796), Kuba (0,536) czy Indie (0,370). Za nami na osi znajdują się już tylko Brazylia, Katar, Egipt, Bangladesz i Mongolia.
Sytuacja
Wydawałoby się, że tak mała grupa zawodowa (obciążona tak dużą ilością pracy, świetnie wykształcona, niezbędna w systemie ochrony zdrowia i ustawowo zobligowana do kształcenia ustawicznego i specjalizowania się za własne pieniądze) powinna być za swoją pracę adekwatnie wynagradzana. Niestety – od lat pracujemy ponad siły w niedofinansowanych laboratoriach, za niewspółmiernie małe do ponoszonej odpowiedzialności pieniądze. Wynagrodzenie diagnosty laboratoryjnego bez specjalizacji wynosi obecnie około 3000-3500 zł brutto, wynagrodzenie specjalistów oscyluje zwykle wokół kwoty 4200 zł brutto, natomiast technicy analityki medycznej skazani są najczęściej na najniższą krajową pensję, wzbogaconą jedynie o dodatek z tytułu długiego zatrudnienia. Żeby było śmieszniej, a na pewno ciekawiej, za wszelkie błędy w pracy, które często kosztować mogą nawet życie ludzkie, diagności laboratoryjni odpowiadają całym swoim majątkiem. Biorąc pod uwagę wysokość ich pensji, ustawodawca stanowczo nisko wycenia więc zdrowie pacjentów. Do tego – jako jeden z 15 zawodów zaufania publicznego, podlegają także odpowiedzialności cywilnej i karnej, a także zawodowej.
Żeby związać koniec z końcem, zapełnić braki kadrowe w systemie ochrony zdrowia oraz zarobić na koszt obowiązkowego kształcenia ustawicznego i specjalizacyjnego [sic!], diagności i technicy pracują zatem w nadgodzinach i na kilku etatach. Nierzadkie są przypadki, kiedy na rozmowie kwalifikacyjnej w nowej pracy świeżo upieczone absolwentki analityki medycznej słyszą od dyrekcji placówki pytanie o to, czy mają bogatego męża lub inną osobę, która będzie mogła wspomóc je finansowo, bo ich pensja będzie programowo niska. Nie mając alternatywy, podejmują pracę za słabe wynagrodzenie, pielęgnując tym samym narastającą od lat patologię, a szukając jej – odchodzą z zawodu, bo za tak niskie pensje nie da się zbudować dorosłego życia. Biorąc pod uwagę zmniejszającą się corocznie liczbę techników analityki – rąk do pracy w laboratoriach nie przybywa.
Polska ochrona zdrowia funkcjonuje już więc paradoksalnie jedynie dzięki ofiarności i biedzie jej pracowników oraz instynktowi samozachowawczemu pacjentów. Gdyby pracownicy nie mieli w sobie empatii i chęci pomocy, a pacjenci nie byliby zmuszeni do współfinansowania teoretycznie darmowej opieki zdrowotnej, wszystko już dawno ległoby w gruzach.
Agnieszka Gierszon
Sekretarz Krajowego Związku Zawodowego Pracowników
Medycznych Laboratoriów Diagnostycznych
Artykuł pierwotnie ukazał się w czasopiśmie "A-Tak" nr 15/2021