Dobra służba zdrowia nie przynosi zysku
- Dział: Społeczeństwo
Dobra służba zdrowia to taka, która nie przynosi zysku. Ideałem byłaby przecież sytuacja, gdy wszyscy byliby zdrowi, a lekarze i pielęgniarki nudziliby się czekając na pacjentów. Jednak za tę gotowość niesienia pomocy pracownikom służby zdrowia powinno się płacić i to całkiem nieźle. Tak powinno być. A jak jest? Jak wygląda służba zdrowia?
Oszczędności na bezpieczeństwie
Część służby zdrowia jest mocno skorumpowana. Dużo jest też niepotrzebnych etatów. Ale nie chodzi tu o pielęgniarki, lecz o rozrośniętą administracje. Specyfika pracy na oddziałach jest bardzo zróżnicowana. Inaczej jest na chirurgii, inaczej na chemioterapii, inaczej na internie, a jeszcze inaczej na izbie przyjęć, na karetce pogotowia ratunkowego, w ambulatorium czy na bloku operacyjnym. Z punktu widzenia pacjenta, na niektórych oddziałach wydaje się, że jest dużo pracy, a na innych pozornie mniej. Jednak nie zawsze ten obraz jest prawdziwy. Na jednych bowiem oddziałach większość prac jest wykonywana przy pacjencie, w stosunkowo długim i bezpośrednim kontakcie z nim. Na innych jest dużo więcej pracy związanej z przygotowaniem medykamentów, kontrolą i obserwacją pacjenta. Jest również cała gama innych czynności, których może jest mniej, ale ze względu na specyfikę oddziału, wykonanie ich jest znacznie trudniejsze niż na oddziale np. internistycznym.
Kolejna sprawa to zagrożenia: np. zarażenia się personelu na oddziałach zakaźnych czy niebezpieczeństwo agresji pacjentów na oddziałach psychiatrii. Obecnie „mądre głowy” z uniwersytetów wygłaszają referaty na sympozjach naukowych, iż w dzisiejszych czasach, zabezpieczenie bhp-medycznego jest tak wysoko rozwinięte, że jest niemożliwe by się zarazić, a jednak takie wypadki mają miejsce. Cała wina zwalana jest więc na personel. Oskarża się go o nieprzestrzeganie zasad bhp mimo, że pracodawca nie zapewnia np. odpowiedniego sprzętu czy wyznacza limity ilościowe: leków, środków dezynfekcyjnych i czystości. Oszczędza się więc na wszystkim i na wszystkich, na pacjentach i na personelu. I na bezpieczeństwie pracy. Spada przez to też profesjonalizm świadczonych usług.
Krążący lekarze
Część lekarzy pracując w państwowym szpitalu, bardzo często zatrudnia się tam tylko po to, aby mieć opłacony ZUS. Zarabiają oni głównie na dodatkowych dyżurach, prowadząc prywatną praktykę, lub pracując w klinikach – także prywatnych. Lekarze, którzy są na stałe zatrudnieni przez szpitale dostają kilkakrotnie razy mniej pieniędzy za dodatkowe dyżury, niż lekarze, którzy biorą w danym szpitalu tylko dyżury. Obie te kategorie lekarzy jednak przenikają się, gdyż będąc zatrudnionym na etacie, w innym szpitalu można równocześnie brać dyżury!
Lekarze w ten sposób „krążą” po państwowych placówkach medycznych, zalecając pacjentowi zabieg czy formę leczenia. Jeżeli akurat ma to być klasyczny zabieg, a NFZ (Narodowy Fundusz Zdrowia) stosunkowo dużo za niego płaci, lekarz proponuje pacjentowi wykonanie go w danym szpitalu za dwa tygodnie, lub w jeszcze dłuższym czasie. Prawie od razu proponuje się ten sam zabieg w prywatnej klinice, także z refundacją NFZ. Chory oczywiście wybiera klinikę. W ten sposób niektórzy lekarze umniejszają dochody państwowej służby zdrowia. Jeżeli występują późnej powikłania, to raczej żadna klinika prywatna nie ma tego pacjenta już u siebie, gdyż są to kliniki tzw. „jednego dnia” i leży się w nich maksymalnie 4-6 dni. A więc nie dość, ze prywatne kliniki odbierają w ten sposób szpitalom „najłatwiejsze” dochody, to jeszcze zrzucają na nie leczenie ewentualnych powikłań, czy też rehabilitacje.
Ku prywatyzacji?
Sam status klinik jest dość ciekawy. Większość z nich nie jest szpitalami. Tam karetka nie przyjedzie z pierwszym lepszym chorym. Prywatne kliniki przypominają zakład produkcyjny - są nastawione na dużo stosunkowo dobrze rokujących i dobrze opłacanych przez NFZ zabiegów. Prywatyzacja służby zdrowia wiąże się więc z pogorszeniem jakości opieki i jej dostępności dla najmniej zamożnych pacjentów, oraz dla ciężko i przewlekle chorych, których leczenie jest długotrwałe, a zatem kosztowne. Jakoś tak dziwnie się dzieje, że trudno znaleźć prywatne kliniki pediatryczne, internistyczne, chemioterapii, dializy nerek, onkologiczne, intensywnej terapii itd.
Część lekarzy, która opowiada się za prywatyzacją szpitali argumentuje, że to zapewni im godne życie - godne życie widzą oni jednak w takich luksusach, o jakich się nie śniło zwykłemu mieszkańcowi tego kraju. Trzeba jednak powiedzieć, że istnieje też wielka dysproporcja w zarobkach samych lekarzy. Szczególnie mało zarabiają ci, którzy ze względu na specyfikę swojej specjalizacji, nie mogą dorabiać prywatnie, lub też są „poza układami”.
Ostatnio władze Częstochowy poinformowały mieszkańców, że zamierzają sprywatyzować tamtejsze szpitale. Na głosy protestu odpowiedziały, że nic się nie zmieni, gdyż miasto dalej pozostanie jedynym właścicielem. Wydaje się jednak, że władze lokalne chcą otworzyć furtkę, która w przyszłości posłuży do niekontrolowanych zmian własnościowych. W przeciwnym razie po cóż by to było? Jeśli bowiem miasto dziś sobie nie radzi z nadzorem nad służbą zdrowia, to czy poradzi sobie, kiedy zmieni formę własności? Wątpliwe też, by na tych zmianach skorzystali szeregowi pracownicy jak i mieszkańcy Częstochowy. Z doświadczeń innych miast wiemy, że prywatyzacja szpitali wiąże się np. z likwidacją niedochodowych, jednak bardzo potrzebnych, oddziałów. Oto kolejny raz patrzy się na szpital, jak na zakład produkcyjny, który ma przynosić dochody, a chorych traktuje się jak „zepsute maszyny”, których „naprawę” analizuje się pod kątem opłacalności finansowej.
Alternatywa
Zmiany w zarządzaniu częstochowskimi szpitalami powinny iść w innym kierunku - w stronę samorządności pracowniczej. Sami pracownicy najbardziej są zainteresowani prawidłowym funkcjonowaniem placówek służby zdrowia, nie zaś przeróżnej maści menadżerowie. Menadżerowie nie dość, że mają horrendalnie wysokie zarobki, a na wypadek zwolnienia są zabezpieczeni wielomiesięcznymi odprawami (to nic innego jak socjalizm dla bogatych), to nierzadko, jak pokazuje praktyka, z premedytacją dążą do upadku i likwidacji zakładu, którym kierują. Tak więc samorząd pracowniczy jawi nam się jako alternatywa. Aby jednak zrównoważyć ewentualne partykularne interesy pracowników, nadzór nad placówkami służby zdrowia powinni sprawować mieszkańcy. Jak pokazują doświadczenia argentyńskie, gdzie po krachu systemu w grudniu 2001 roku pracownicy przejęli wiele klinik, rozwiązanie takie jest całkiem realne. Na takich zasadach - wg programu „Samorządnej Rzeczypospolitej” uchwalonego przez pierwszą Solidarność w 1981 roku - miały funkcjonować także zakłady służby zdrowia w Polsce.
Na koniec warto powtórzyć – kryterium zysku ma się ni jak do prawidłowego funkcjonowania służby zdrowia. Opieka medyczna powinna być kompetentna i ogólnie dostępna. Nakierowana na człowieka, nie zaś na biznes.
Pracowników służby zdrowia i nauczycieli, określa się mianem ludzi, którzy wybrali zawód „z powołania”. Zawody te nazywa się służbą, dlatego też zdaniem państwa (polityków) niemoralne są jakiekolwiek protesty, a tym bardziej strajki. Pracowników tych branż porównuje się do wojskowych i policjantów, zaznaczając przy tym, iż tak jak oni mają służyć, a nie demonstrować. Zapomina się jednak o istotnej różnicy. Zarówno pielęgniarki jak i nauczyciele wykonują prace dla ludzi! Wojsko i policja są to instytucje, dzięki którym bardzo często tłumi się protesty społeczne. Służą one władzy, a nie ludziom!