Pocztówka z Berlina: jak się żyje w outsourcingu
- Dział: Strategie związkowe

Być może powinnam w tytule napisać „żyje”, bo o normalnym życiu przy takiej formie zatrudnienia można pomarzyć. Niestabilność, anonimowość, brak kontroli nad własnym życiem – o tym m.in. będzie ten tekst. Ale zacznijmy od początku.
Do Berlina przyjechałam półtora roku temu na wolontariat. Gdy się skończył, chciałam pozostać w tym mieście, ale ze znalezieniem sensownej pracy było ciężej niż się spodziewałam. Zdecydowałam się więc na niskopłatną pracę na część etatu, poniżej swoich kwalifikacji, w firmie zajmującej się outsourcingiem (niem. Leiharbeit od leihen – wypożyczać) dla branży gastronomiczno-eventowej. Nie do końca wiedziałam, na co się piszę. Traktowałam to jednak jako tymczasowe rozwiązanie. Uznałam też, że lepsza taka praca niż żadna. Gdy myślę o tym teraz, chyba zmieniłam zdanie.
Na czym polega ten system i jakie są jego główne problemy z perspektywy osoby pracującej? Poniższa charakterystyka ograniczy się do ww. branży, jednak „wypożyczanie” pracowników ma miejsce także w innych sektorach zatrudnienia w Niemczech. Nie mam jednak wystarczającej wiedzy, by o nich pisać.
Zaryzykuję stwierdzenie, że „wypożyczanie” pracowników i pracownic to jeden z najpaskudniejszych wynalazków współczesnego zachodniego kapitalizmu. W branży gastronomiczno-eventowej generalnie chodzi o to, że firmy cateringowe, lokalizacje organizujące eventy, restauracje itp. korzystają z usług agencji po to, by ponosić niższe koszty w związku z tym, że zapotrzebowanie na personel jest zmienne. Eventy to branża sezonowa: np. w grudniu dzieje się dużo (świąteczne imprezy firmowe), na początku roku praktycznie nic. Oszczędza się więc poprzez outsourcing na tym, co powinno być ryzykiem wpisanym w prowadzenie takiego, a nie innego biznesu („to mój problem, by zapewnić pracę pracującym dla mnie osobom”). Rozwiązanie to stosuje się też w przypadku chorób i urlopów stałego personelu.
Jak wygląda przykładowy miesiąc pracy? 2 tygodnie w jednym miejscu (bo część stałego personelu choruje), 3 dni obsługi cateringu na konferencji, kilka imprez firmowych albo bankietów, czasem praca od bardzo wczesnych godzin rannych, czasem do późnych godzin nocnych. Można samej zgłaszać się do zleceń, które ogłaszane są wszystkim pracownikom smsami, ale czasem szef po prostu przydziela jak mu pasuje. Miejsca pracy są więc w dużym stopniu kwestią przypadku, podobnie jak osoby, z którymi się pracuje. Oczywiście po pewnym czasie zna się innych pracowników swojej firmy, nie ma jednak miejsca i czasu na tworzenie się prawdziwych więzi, na poczucie posiadania swojego teamu w takim sensie, w jakim mają to osoby pracujące razem na stałe.
Nigdy nie wiesz, gdzie pracujesz w przyszłym tygodniu
Dla mnie największym jednak problemem jest organizacja pracy i ustalanie grafiku. Przeczytałam ostatnio artykuł na stronie Inicjatywy Pracowniczej o pracy w magazynach Amazonu, gdzie napisano, że pracownicy znają swój grafik tylko na miesiąc wprzód. Zaśmiałam się gorzko w duchu – w mojej firmie grafiki na nadchodzący tydzień wysyłane są w piątek po południu. Czasem też dzwonią do ciebie w ciągu tygodnia z informacją o zmianach czy propozycjami dodatkowej pracy. Oczywiście można (zazwyczaj) odmawiać, można z wyprzedzeniem zaznaczyć, że dany dzień chce się mieć wolny, ale generalnie planowanie czegokolwiek w życiu prywatnym jest mocno utrudnione. Zasadniczo lepiej się zgadzać na zlecenia, bo przecież w następnym tygodniu może ich nie być.
Im bardziej komuś zależy na pracy lub im mniej umie odmawiać, tym gorzej. Jeśli trudno Ci powiedzieć „nie”, to szefowie to widzą i będą do Ciebie dzwonić z propozycjami zleceń, których nikt nie chce. Ilość godzin w miesiącu zapisanych w umowie i godzin w rzeczywistości przepracowanych może się znacznie różnić. Jeśli z jakichś powodów przepracowało się w miesiącu mniej godzin niż mówi umowa, trzeba to kiedyś odrobić.
„Minusowe godziny” powstają chociażby przez to, że klienci zamawiają personel np. na 8 godzin, po czym wysyłają do domu po pięciu, bo np. dane wydarzenie wcześniej się kończy lub źle obliczyli ilość potrzebnych osób. Dodatkowe zaplanowane ale nieprzepracowane godziny nie są wliczane do czasu pracy. Z kolei gdy jest więcej pracy, wywierana jest presja na wyrabianie nadgodzin. Można je odebrać w formie pieniężnej lub wolnych dni, ale w międzyczasie człowiekowi totalnie brakuje kontroli nad własnym życiem.
Praca, która miała być dla mnie zajęciem na część etatu, dopóki nie znajdę lepszej lub nie będę mogła żyć jako freelancerka, przejęła tyle kontroli nad codziennym życiem, że brak już energii i czasu na pisanie kolejnych podań i poszukiwanie zleceń, które faktycznie chciałabym wykonywać.
Osoby zatrudnione w agencji mają stałą stawkę godzinową niezależnie od miejsca pracy. Czasem więc wykonujemy te same zadania, co stały personel, za podobną, oscylującą wokół minimalnej stawkę godzinową, ale w bardziej prestiżowych miejscach można zakładać, że stawki stałego personelu są wyższe – nasze pozostają takie same. Nie jest to ani przejrzyste, ani sprawiedliwe. I choć w prywatnych rozmowach przewijają się narzekania na np. problemy z ciągłym zmienianiem grafiku, to nikt nie wypowiada słów „związek zawodowy”.
Jak outsourcing niszczy człowieka
Teoretycznie reguły gry są zachowane. Wypłaty, jakkolwiek marne, punktualnie wpływają na konto. Istnieją płatne urlopy i obowiązkowe w Niemczech ubezpieczenia zdrowotne. Te podstawowe prawa, które powinny być oczywistością. Cieszą mnie mimo wszystko, bo zdaję sobie sprawę, że w podobnym kontekście w Polsce prawdopodobnie bym ich nie miała. Jednak pod powierzchnią tych przestrzeganych reguł kryją się nieoczywiste problemy, które powoli łamią człowieka.
Poczucie zastępowalności.
Anonimowość (przełożeni w danych lokalizacjach nie uczą się nawet naszych imion, bo po co – przecież następnym razem i tak pewnie przyjdzie ktoś inny).
Stres związany z pracą z wciąż nowymi szefami w licznych lokalizacjach.
Problemy ze snem, wynikające zarówno ze stresu związanego z ogólnie niską jakością życia, jak przede wszystkim ze skrajnie nieregularnymi godzinami pracy.
Ograniczone możliwości planowania życia prywatnego z powodu zmieniających się z tygodnia na tydzień godzin pracy i ich nieregularnej ilości.
Kryje się przekonanie, że to ze mną jest coś nie tak, skoro mimo studiów i licznych doświadczeń nie mogę znaleźć dla siebie lepszego miejsca na rynku pracy.
Kryje się życie za minimalną ilość pieniędzy, bo nie chcę jeszcze bardziej uzależniać się od tej firmy poprzez pracę w większym wymiarze godzin (wiązałoby się to z koniecznością jeszcze większej dyspozycyjności).
Nie muszę chyba dodawać, że moja umowa jest na czas określony, choć to akurat moje najmniejsze zmartwienie. Ale gdybym chciała np. wynająć mieszkanie, pokazując taką umowę jako dowód mojej wypłacalności, byłby to problem.
Elastyczność ponad wszystko
Reguły gry są zachowane, jednak to właśnie one same w sobie są problemem. System wypożyczania pracy nie ma nic wspólnego z korzyściami dla pracowników, a służy jedynie oszczędzaniu pieniędzy pracodawców i ich tzw. elastyczności. Słysząc historie z innych agencji wypożyczania personelu odnoszę wrażenie, że moja nie jest najgorsza, a z moimi szefami nawet czasem da się dogadać. Jednak w ogóle nie o to chodzi. Chodzi o to, że nawet jeśli mój szef jest w miarę sensowną osobą, to operuje w zepsutym systemie, w branży, której zasady działania sprawiają, że firmy nie da się prowadzić z szacunkiem dla pracowników, bo się nie przetrwa konkurencji. W sam ten system wpisany jest brak szacunku, bo jak inaczej nazwać przestawianie człowieka niczym pionka z miejsca na miejsce, każdego dnia od nowa?
System ten oczekuje przede wszystkim elastyczności, dlatego gdy kiedyś spytałam, czy nie dałoby się ustalać grafików choć na dwa tygodnie wprzód, usłyszałam, że nie, bo klienci zamawiają z wyprzedzeniem kilkudniowym. W miejscu, gdzie ostatnio pracuję, wisi grafik miesięczny z wpisami, kiedy są zmiany wypożyczonego personelu. Jednak szefowi tego miejsca nie przyjdzie do głowy zamówić na miesiąc z góry i zapewnić mi odrobiny stabilności i możliwości planowania. Bo po co – przecież może ktoś wróci ze zwolnienia wcześniej i jednak nie będę potrzebna. Jego celem przecież nie jest sprawienie, by mi żyło się stabilniej.
Gdy podczas studiów byłam na utrzymaniu rodziców, hasła o solidarności pracowniczej były... hasłami. Takimi, które zawsze popierałam, ale nie odnosiłam się do nich osobiście. Teraz to się zmieniło. Więc powiem Wam: w jakkolwiek kiepskich sytuacjach nie jesteśmy, do czegokolwiek przymus ekonomiczny nas nie zmusza, lepiej sobie z tym wszystkim poradzimy razem niż osobno. Solidarność naprawdę jest naszą bronią i może przybierać różne formy. Od prywatnie wyrażanych słów wsparcia, po działalność związkową, wszystko się liczy.
No właśnie, z tej całej mojej prekaryzacji wynikło tyle dobrego, że zapisałam się do związku zawodowego FAU Berlin. Związki zawodowe w Niemczech są dużo bardziej oczywistym składnikiem życia społecznego niż w Polsce, niemniej jednak zachęcam do zmieniania tej sytuacji i angażowania się bez względu na to, gdzie mieszkacie. Wysłanie deklaracji członkowskiej, a potem pojawienie się na pierwszym spotkaniu FAU, było jak wyciągnięcie zaciśniętej pięści w stronę szefa wykorzystującego słabości i zależność pracownika. Uczucie bezcenne, serdecznie polecam. Chętnie też poczytam o doświadczeniach innych osób outsourcowanych w tej czy innych branżach w Niemczech i innych krajach.
Nellie